sobota, 15 marca 2014

Kulinarne podróże - Paryż, Chez Papa

Dzisiaj jeden z ostatnich postów na temat mojej lutowej wycieczki do Paryża. Mojego ostatniego wieczoru wybrałyśmy się z Karoliną na kolację do Chez Papa -  miejsca specjalizującego się w kuchni południowo-zachodniej Francji. Restauracja ma kilka filii w obrębie miasta i aglomeracji. My wybrałyśmy adres w Arcueil, dosłownie 5 minut piechotą od mieszkania Karoliny. Wystrój restauracji był bardzo przyjemny, utrzymany w kolorystyce brązowo-bordowej. Jak w każdym szanującym się paryskim lokalu stoliki były maciupeńkie. Siedziałyśmy przy dwuosobowym i w pewnym momencie musiałyśmy się nieźle nagłowić, żeby wszystko na nim zmieścić.  Mam świadomość, że wynika to z kwestii materialnych. Im więcej stolików napchamy, tym więcej gości, tym więcej pieniędzy. Chociaż myślę, że dla osoby nieprzyzwyczajonej do takich warunków, stykanie się łokciami z osobą, siedzącą przy stoliku obok, może być trochę niewygodne. Co kraj to obyczaj.

No ale, przejdźmy do najważniejszego, czyli jedzenia! Tak jak pisałam wyżej, Chez Papa oferuje kuchnię południowo-zachodnią. W porównaniu z tradycyjną kuchnią francuską, która jest dość lekka, ta jest ciężka - ziemniaki, śmietanowe sosy, zapiekany ser. Wprost idealnie na polskie smaki :) Na dobry początek zamówiłyśmy sobie aperitif, do którego podano pyszne oliwki w pomidorowej zalewie. 




Postanowiłyśmy wziąć jedno danie główne z sałatką i zjeść na pół. Dla Karoliny nie była to pierwsza wizyta w tej restauracji, więc wybór był trochę łatwiejszy. Padło na zapiekankę z cielęciną, ziemniakami, sosem grzybowym i serem. Sałatkę wybrałyśmy z sezonowaną szynką i grzankami obficie zapieczonymi kozim serem. Porcje były na prawdę spore. Szczególnie zapiekanka była wręcz ogromna i bardzo sycąca. No i pyszna! Pieczone ziemniaki, kremowy sos i ser to połączenie, które zawsze wychodzi. I bardzo łatwe do powtórzenia w domu.



Po przebrnięciu przez taką ilość jedzenia byłyśmy nieźle najedzone, ale ja stwierdziłam, że bez deseru nie idę. Jestem wyznawcą teorii zapasowego żołądka deserowego. Człowiek niby jest pełny, ale na deser miejsce się zawsze znajdzie. Przynajmniej ja zawsze znajdę. Jako, że jestem chyba jednym z największych fanów karmelu na świecie, wybrałam krem karmelowy. Podany był z ciasteczkiem speculoos. Właśnie dla takich rzeczy istnieje żołądek deserowy! Karolina wzięła kompozycję sześciu mini deserów i kawy. Takie małe menu degustacyjne z crème brûlée, makaronikiem, gałką lodów waniliowych, ciastkiem czekoladowym, ciastkiem speculoos i bitą śmietaną. Muszę przyznać, że prezentowało się to wyjątkowo uroczo. Idealne dla osób, które nigdy nie wiedzą co wybrać. 



Chez Papa podbiło moje serce. Już planuję wizytę w jednej z pozostałych, paryskich filii podczas mojego kolejnego pobytu pod koniec maja. Jeszcze tyle rzeczy do spróbowania! Szczerze polecam! Jeżeli chodzi o ceny to jest przystępnie jak na stolicę Francji. Dwie osoby objadły się niemiłosiernie za 60 euro (aperitif, dwa dania główne, karafka wina i dwa desery). Na stronie internetowej można znaleźć adresy wszystkich lokali i przejrzeć menu.  



Chez Papa
99 Avenue Aristide Briand
94110 Arcueil
dobrze o rezerwację


środa, 12 marca 2014

Waniliowe brioszki z dżemem malinowym

Dzisiejszy przepis uskuteczniłam na Dzień Kobiet. Taki mały prezent sama dla siebie, a co tam? Brioszki z ciasta drożdżowego to idealna opcja na śniadanie. Są zaskakująco sycące. Ja po jednej miałam dosyć siły żeby dwie godziny na siłowni ćwiczyć, więc przyznam, że są dobrym źródłem energii. Jako nadzienie można użyć innego dżemu, de facto każdy, który akurat mamy w lodówce. Podczas pieczenia doznałam olśnienia, że idealnym składnikiem byłaby nutella albo masło orzechowe. Zostawiam tą opcję na następny raz! Brioszki są oczywiście najlepsze w dzień pieczenia, ale można je spokojnie zamrozić. Ja tak właśnie zrobiłam, bo napiekłam ich 8, a mieszkam sama, więc zanim bym je zjadła, uschłyby na wiór. Przed pieczeniem posypałam je cukrem, który się trochę przypalił, dlatego takie ciemne z góry... Nie zawsze wychodzi tak jakbym chciała ;) Przepis pochodzi z książki Wypieki  Anneka Manning.


Składniki:
(8 sztuk)

340 g mąki pszennej
7 g suszonych drożdży
37 g cukru
1 łyżeczka soli
65 ml letniej wody
skórka z jednej pomarańczki
miąższ z 1 laski wanilii
3 jajka
115 g miękkiego masła
dżem malinowy - ok. 1 łyżeczka na brioszkę
1 roztrzepane żółtko

Przygotowanie:

Do miski wsyp 75 g mąki, drożdże, cukier, sól, letnią wodę i mieszaj aż składniki stworzą gładką masę. Dodaj skórkę z pomarańczy i wanilię. Wbijaj kolejno po jednym jajku, dobrze mieszając. Wsyp 150 g mąki i wyrób do gładkości.

Powoli dodawaj masło. Kiedy składniki będą dobrze połączone, dodaj resztę mąki. Wyrabiaj do uzyskania gładkiego, elastycznego ciasta. Ja na początku mieszałam łyżką, a potem ugniatałam w dłoniach.

Miskę z wyrobionym ciastem przykryj folią spożywczą i odstaw w ciepłe, nieprzewiewne miejsce do podwojenia objętości. Po tym czasie, spłaszcz ciasto dłońmi i ponownie odstaw do podwojenia objętości w ciepłe, nieprzewiewne miejsce. U mnie ciasto wyrastało na parapecie nad kaloryferem. 

Uderz ciasto, aby pozbawić je powietrza.  Podziel na 8 części, z których uformuj kulki. W każdej zrób palcem otwór i napełni go dżemem. Zaklej otwór, tak aby nadzienie nie wypływało. Każdą kulkę włóż do papierowej foremki do muffinów (sklejoną stroną w dół). Umieść kulki w specjalnej blasze do pieczenia muffinów. Przykryj płócienną ściereczką i odstaw do wyrośnięcia w ciepłe, nieprzewiewne miejsce na pół godziny.

Brioszki posmaruj z góry roztrzepanym żółtkiem. Piecz 20 minut przy 180 stopniach C. Studź na metalowej kratce.  






piątek, 7 marca 2014

Kulinarne podróże - paryskie makaroniki

Dzisiaj znowu zabieram Was do Paryża! Jedną z pozycji na naszej kulinarnej liście były słynne makaroniki. Na początku chciałyśmy odwiedzić tylko Ladurée jedną z najsłynniejszych paryskich kawiarni, w której można wybierać spośród kilkunastu smaków tych słynnych migdałowych ciasteczek. Moja koleżanka Amanda, która od kilku miesięcy mieszka we Francji, poleciła nam jednak inny adres - Pierre Hermé. Postanowiłyśmy z Karoliną, że nie ma co się ograniczać i odwiedziłyśmy oba miejsca ;) Na początku padło na Pierre Hermé. Cukiernia ma kilka sklepów w obrębie Paryża, a także stoisko w najbardziej znanym domu towarowym w mieście - Les Galeries Lafayette. My wybrałyśmy salon na Avenue de l'Opéra. Wszystkie adresy są do sprawdzenia na stronie internetowej


Przypadek chciał, że tego dnia były akurat Walentynki, więc w sklepie było dość tłoczno. Francuscy mężczyźni kupujący na ostatnią chwilę ciastka dla swoich dziewczyn lub chłopaków. Stojąc w kolejce miałyśmy przynajmniej czas, żeby zdecydować się na smaki. Padło na wanilię, karmel, orzech i różę z imbirem. Cena za jeden to 2,05€.  





Jak się pewnie domyślacie były nieprzyzwoicie dobre. Moim faworytami zostały wanilia i karmel. Ciastka były bardzo delikatne, a krem rozpływał się w ustach. Plus za na prawdę dużą ilość nadzienia. Szkoda tylko, że są tak małe. Mogłabym zjeść dziesięć i dalej mieć ochotę na więcej. Powinni wprowadzić do oferty wersję "plus size" - jeden duży makaronik o średnicy 10 cm :)
 

Następnie ruszyłyśmy w stronę Ladurée. Cukiernia również ma kilka oddziałów, ale ten największy znajduje się przy jednej z najsłynniejszych ulic świata - Avenue des Champs-Élysées. Tam również czekała na nas sporej wielkości kolejka. Chociaż szczerze to tylko raz widziałam, żeby nie było tam dużej ilości ludzi i było to w godzinach wieczornych na chwilę przed zamknięciem. Klientami zajmowało się kilku sprzedawców, więc po jakiś 10 minutach nadeszła nasza kolej. Wybrałyśmy owoce lasu z jaśminem i czekoladę z kokosem. Koszt jednego to 1,85€ (2,50€ jeżeli chcemy zjeść na miejscu). 








Makaroniki były zdecydowanie gorsze niż te od Pierre Hermé. Nadzienie miało konsystencje dżemu a ciasto było jakby cieńsze. Czekoladowo-kokosowy z kolei miał środek o konsystencji gumowatej, dalekiej od aksamitnego kremu. Niestety Ladurée chyba trochę za bardzo opiera się na renomie. 

Ja i Pierre Hermé w metrze :)




środa, 5 marca 2014

Makaron z dynią

Na moim parapecie od października leżała dynia piżmowa. Widząc, że już niedługo trzeba będzie się jej pozbyć, postanowiłam przerobić ją na purée dyniowe. To świetna baza dla wielu potraw. Mi wystarczyło na dwa obiady - raz w wersji z makaronem i raz w postaci placuszków. Te drugi były dobre, ale brzydkie, więc zdjęć nie zrobiłam. Ale makaron wyszedł ładny, więc można się z nim światem podzielić. Do tego jeszcze w Zara Home załapałam się na resztki wyprzedaży i kupiłam ładny talerz za 6zł. Jakoś wszystko estetyczniej wygląda na miłej porcelanie zamiast szarego talerza rodem z PRL. 


Składniki:
(około 4 porcje)

1 dynia piżmowa
1 marchewka
50 g słonego sera koziego - ja użyłam solonej ricotty, ale jak najbardziej może być popularna feta
2 ząbki czosnku
200 ml bulionu
300 g makaronu spaghetti
1 gałązka suszonego rozmarynu 
oliwa z oliwek
0,5 łyżeczki gałki muszkatołowej
0,5 łyżeczki pieprzu cayenne
sól
pieprz


Przygotowanie:

Nagrzewamy piekarnik do 150 stopni C.

Dynię, marchewkę, czosnek obieramy i kroimy w małe kawałki. Wrzucamy do miski z oliwą, gałką muszkatołową i rozmarynem.  Mieszamy. Warzywa rozkładamy na blasze do pieczenia. Posypujemy solą i pieprzem.

Pieczemy do miękkości (około 20 minut).

Warzywa blendujemy z serem i bulionem na gładką masę. Jeżeli smak sera będzie zbyt mało wyczuwalny, dorzucamy większą ilość. Doprawiamy pieprzem cayenne.

Purédodajemy do ugotowanego makaronu i dobrze mieszamy. Danie podajemy, posypane startym serem (tym samym, który używaliśmy wcześniej) i rozmarynem.




Buon appetito!

sobota, 1 marca 2014

Ugryź Kraków - Bococa

Dawno nie było żadnego posta, w którym pokazałabym Wam jakieś ciekawe, krakowskie miejsce. Mam całą listę adresów, które chciałabym odwiedzić, ale jeszcze "nie było kiedy". Bococa wpadła mi w oko  parę miesięcy temu, kiedy czekałam na tramwaj na Placu Inwalidów i zwróciłam uwagę, że na przeciwko jest całkiem fajnie wyglądająca knajpa. W tych terenach bywam rzadko, więc do wczoraj nie miałam okazji się tam wybrać. Restauracja znajduje się na rogu Królewskiej i Alei Słowackiego. Nie za wielka, wspólny stół na środku i kilka mniejszych dookoła, styl skandynawski. Menu wypisane kredą na ścianie. Jestem fanką takich klimatów, więc od razu mi się spodobało.


Na początek zamówiłam krem z kukurydzy (11zł). Nie spodziewałam się cudów po zwykłej zupie, ale muszę przyznać, że ta była wyjątkowo dobra. Była bardzo gęsta, w smaku lekko słodkawa. Po tym jak zupa wylądowała przede mną na stole, zauważyłam że pływają w niej jakieś niezidentyfikowane, różowe strzępy. Wyglądało trochę jak grapefruit. Okazało się, że był to marynowany imbir. Była to chyba ostatnia rzecz jakiej się spodziewałam w kremie z kukurydzy. Ale połączenie zaskakująco dobre!


Na drugie danie wzięłam sałatkę z marynowanym kurczakiem i grzankami - 17zł. Moja mama zdecydowała się na tagliatelle z kurczakiem, cukinią, selerem naciowym i sosem pomidorowym (21zł). Brat z kolei wybrał kurczaka zapiekanego z serem i szynką (22zł). Spróbowałam wszystkiego i najlepiej wypadł makaron - sos był pyszny. Mama stwierdziła jednak, że był trochę za ostry. Moja sałatka też wypadła pozytywnie. Kurczak marynowany w sosie balsamicznym był bardzo soczysty.  Do tego szklanka soku ze świeżych pomarańczy i mamy tzw. lunch idealny.


Przy ladzie zwróciłam uwagę na apetycznie wyglądające domowe ciasta. Wtedy akurat do wyboru było marchewkowe i tarta cytrynowa.  Nie kosztowałam, ale myślę, że smakowały równie dobrze jak wyglądały. Bococa bardzo przypadła mi do gustu. Idealne miejsce na lekki obiad albo kawę i coś słodkiego. Zdecydowanie się polubiliśmy :)



Bococa Bistro

Plac Inwalidów 7
30-962 Kraków